Dotarłem na jedno z najbardziej epickich miejsc, w których zdarzyło nam się spać. Wysokie klify, rozległa polana, ogromne przestrzenie i tylko wypasające się konie, owce i kozy. Nocą na horyzoncie widać światła Ahtopola, ale poza nimi tylko Księżyc i Jowisz rozświetla okolicę. Nad samą przepaścią ktoś wystawił stolik, krzesło i dalej ławkę, na których co kilka godzin ktoś przyjeżdża zrobić sobie zdjęcia.
Okolica jest bardzo odludna. Rano pasterz przechodzi ze stadem owiec i kóz – po paru dniach już sobie machamy na przywitanie. Poza nim co jakiś czas widać małe stado koni. Drugiego dnia przyszły mnie odwiedzić i sprawdzić co się dzieję. Freja schowała się pod samochód, a konie wypiły wodę z miski, zaglądały mi przez otwarte drzwi próbując podgryzać smycz i próbowały obgryźć zderzak z tyłu samochodu. W nocy okazało się też, że znowu miałem w kamperze nietoperza. Pierwszy raz w Rumunii to przypadek, ale drugi to już coś znaczy 🙂
kozy zaciekawione Frejąnapadnięci przez konienietoperz w kamperzeFreja na skalistej plażyPańcio z Freją
Przez cały tydzień pracowałem i zachwycałem się widokami. Okolica bardzo zachęca do spacerów. Przechodząc się u podnóża klifów, można znaleźć wiele różnych żyjątek jak kraby czy małże, a na zboczach rosną unikalne rośliny. Niedaleko na jednej z plaż stoi niewielki bar, już zamknięty od końca września.
bar na plażyinna plażakowniatek nadmorski przyczepiony do skałmalunki naskalnewidok z biurakawusia
Jutro muszę zjechać do jakiegoś miasta zrobić pranie, nalać wodę, zrobić generalnie serwis. Najprawdopodobniej wrócę po prostu do Nesebyru, jako że to miejscowość, którą najlepiej znam. Stamtąd będę miał z niej niedaleko do zabrania Aleksandry z lotniska pod Burgas.
W czwartek rano już się upewniłem, że na skarpie zaparkował Groszek – zielony VW T4 który należy do kampermaniaków. Skończyło mi się wolne, więc szybko tylko poszedłem z Freją po banice do ajranu, rozłożyłem “biuro” i zacząłem normalny dzień pracy. Jak to ja – nawet na popołudniowym spacerze nie zebrałem się, żeby zagadać, a wieczorem już widziałem, że wszyscy siedzieli i nie chciałem przeszkadzać.
Wieczorem moja żona wysłała do mnie screenshoty wiadomości na Instagramie. Aldona znalazła jakimś cudem Freji profil i zaprosiła mnie do nich na bułgarskie piwo. Dowiedzieli się o mnie od tego starszego małżeństwa, które wyjechało jeszcze tego popołudnia. Zabrałem jedno z win, które kupiliśmy parę dni wcześniej i dołączyłem.
Poza Aldoną i Danielem, na miejscu poznałem jeszcze dwie rodziny. Pierwsza para okazała się prawdziwymi “wyjadaczami” – podróżowali od 12 lat kamperami i prowadzili wynajem karawanów. Druga para natomiast też dopiero zaczynała przygodę z vanlifem i wybrali się do Turcji z dwójką dzieci.
W takim towarzystwie spędziliśmy cały weekend od czwartku do poniedziałku rana. Co rano spotykaliśmy się na kawie, a co wieczór piliśmy i jedliśmy bułgarskie specjały. Było wiele rozmów i nawet jedne urodziny. Każdy codziennie zarzekał się, że wyjedzie z rana kolejnego dnia, lecz koniec końców pojechaliśmy dopiero w poniedziałek. Spędziliśmy wspólnie świetny czas i każdy widać potrzebował chwilę się zatrzymać i nabrać sił na dalszą podróż.
Daniel, Aldona, Freja i Ja (Freja jest zajęta gryzieniem kości i nie chciała zdjęcia 🙂
Po pracy wybrałem się na zakupy do Janet marketu. Od początku wjazdu do Bułgarii to najlepszy sklep na jaki natrafiłem. Wygląda trochę jak Makro, czyli wszystko jest ułożone działami i łatwo się szukało rzeczy. Potem pojechałem zatankować wodę, zlać kota i zastała mnie noc. Dojechałem tylko kawałek do Burgas na plażę, na której spędziliśmy parę nocy i dalej ruszę już jutro na miejsce, które pokazał mi Daniel.
Wziąłem parę dni wolnego, abyśmy mogli spokojnie pozwiedzać okolicę. Zaczęliśmy od oddania rzeczy do pralni. Niestety w Bułgarii pralki na monety nie są popularne. Jest pracownik, który odbiera od nas rzeczy do prania, obsługuje pralki i suszarki, a my odbieramy swoje czyste rzeczy po paru godzinach. Wygodne, ale zapłaciliśmy całkiem sporo. Pani nie mówiła po angielsku, więc Aleksandra wymyśliła, żeby posortować ubrania w worki i powsadzać do nich woreczki strunowe z kapsułką piorącą i karteczką z informacją w jakiej temperaturze prać. Część rzeczy i tak Ola wolała wyprać ręcznie (wełna, wiskoza) w kamperze, korzystając z dobrej pogody.
W międzyczasie odwiedziliśmy stare miasto Nesebaru. Słyszeliśmy o nim wiele dobrych i złych rzeczy, że piękne, ale zatłoczone i pełne stoisk wciskających bibeloty. Chyba mieliśmy trochę szczęścia, bo bardzo nam się spodobało stare miasto. Po sezonie było zdecydowanie mniej ludzi, stoiska dosyć wcześnie się zamykały, a i żaden lokalny sprzedawca nas nie zaczepiał . Zagłębiliśmy się trochę w boczne uliczki, gdzie super klimat robiła typowa dla Nesebaru zabudowa – kamienny parter z drewnianym piętrem. Na każdym kroku, jak to w Bułgarii, spotykaliśmy automaty z Lavazzą.
słynny wiatrakzabytkiautomat do kawytypowa zabudowa starego miastazachód słońca
Jednym z miejsc, które musieliśmy obowiązkowo odwiedzić był sklep pobliskiej winiarni Messembria. Na miejscu dostaliśmy do posmakowania pięć rodzajów wina i Rakiję. Tak dobrego wina jeszcze nie smakowaliśmy nigdzie. Wina były bardzo owocowe,
pełne smaku i zapachu. Jak widać po zakupach, przypadły nam do gustu 🙂
winiarniazapasy wina
Burgas
Na resztę tygodnia pojechaliśmy do Burgas. Pochodziliśmy po mieście, poszliśmy na molo i na wystawę rzeźb z piasku. Znaleźliśmy też wielką filiżankę Lavazzy – oczywiście obok niej też był automat z kawą. Przeszliśmy się parkiem, ale po burzy wszędzie leżały połamane drzewa i gałęzie po nawałnicy z zeszłego tygodnia. Samo Burgas nas nie zachwyciło, postkmonunistyczne blokowiska, betonowe połamane chodniki i obdrapane, szare budynki.
wystawa figur z piaskuwielka Lavanzarzeźba z metalu
Lotnisko i powrót
W środę zawiozłem Alekandre na lotnisko – leci do naszych znajomych na panieński i wesele. Zostanę sam z Freją do 10tego października. Prosto z lotniska pojechałem ogarnąć sobie wodę i śniadanie – standardowo banice i ajran. Na pierwsze dni stwierdziłem, że wrócę na miejsce nad plażą nudystów w Nesebarze. Spędziliśmy tam już sporo czasu i wiedziałem i znałem dobrze okolicę, więc nie musiałem się martwić o wodę/toaletę/zasięg internetu itp. Ostatnio zaczął nam szwankować boiler (co sekundę się włącza i wyłącza) i mogłem spokojnie go sobie wyciągnąć i sprawdzić co się dzieję. Niestety wygląda na to, że termostat padł.
banica z ajranemwyciągnięty boiler
Po południu spotkałem przemiłe starsze małżeństwo, z którym sobie chwile porozmawialiśmy. Podróżują VW T4 przez Europę na emeryturze i kojarzyli nasze auto sprzed ponad tygodnia. Byli na chwile w Turcji i już wracali do Polski. Późnym wieczorem na ostatnim spacerze z Freją zauważyłem, że przyjechało jeszcze parę kamperów z polskimi rejestracjami, w tym dobrze mi znany zielony VW T4 z białym dachem na tablicach z Lublina należący do kampermaniaków.
W pierwszych dniach pobytu w Bułgarii mieliśmy nieco szczęścia. Warna przywitała nas burzą i oberwaniem chmury. W trakcie spaceru po mieście zerwał się deszcz i przemokliśmy do suchej nitki w przeciągu kilku minut. W tym samym czasie, kilkadziesiąt kilometrów na południe, przez Brugas przeszedł huragan który zrywał dachy i łamał drzewa. Dobrze, że zamarudziliśmy trochę i zwiedziliśmy jeszcze po drodze kamienny las.
Naszym pierwszym dłuższym przystankiem jest Nesebar. Z początku staliśmy na parkingu przy plażowych barach, ale przenieśliśmy się już drugiego dnia na klif nad plażą nudystów. Okolica jest pokryta wydmami, a piasek jak nad Polskim morzem – drobny i sypki. Wiecznie wdmuchuje nam go pełno do kampera.
widok z biura
Poznaliśmy już trochę lokalnej kuchni. Piliśmy Bułgarskie wino z lokalnych winnic, jedliśmy kanapki z lutenicą (pasta z papryki) z kaszkawałem (bułgarski ser), smakowaliśmy mente (likier z mięty) oraz bozę (napój z fermentowanej pszenicy), która nam nie smakowała kompletnie. Na dniach jeszcze zjemy typowe bułgarskie śniadanie – banicę (cienkie nadziewane ciasto) z ajranem (słony rozwodniony jogurt pitny) i kawą z automatu 🙂
bułgarska kolacja
Bułgaria póki co będzie nam się kojarzyć z automatami do kawy, które są dosłownie na każdym kroku, oraz z bankomatami. Ludzie zdecydowanie preferują tutaj gotówkę i tylko w większych sklepach i restauracjach można płacić kartą. Ciekawe jest również to, że sprzedają wodę w 11 litrowych baniakach. To pierwszy kraj w którym nie idzie dostać standardowej 5L butli. Z kempingiem na dziko niema problemu, wodę tankujemy w porcie, zbiornik na szarą mamy odkręcony, a toaletę zrzuca się do toitoii.
Ostatnie dni były wyjątkowo ciepłe. Pogoda sprzyjała plażowaniu, więc po pracy dołączałem do Aleksandry. Mieliśmy swoją miejscówkę koło nadmorskiego baru, który był niestety zamknięty po sezonie. Rumuńskie plaże całe są w muszelkach. Większe i jeszcze ostre muszle są bliżej wody, natomiast mniejsze kawałki – już pokruszone – tworzą specyficzny “piasek”.
zamknięty bar
Niczym niezwykłym w Rumunii też są plaże nudystów. W każdej miejscowości jest jakaś, ale też na zwykłej (jak ta nasza), ludzie potrafią się opalać nago lub topless. Nikogo to tu nie dziwi, w nikim to nie wzbudza zgorszenia – po prostu normalna rzecz. Na początku jest to niekomfortowe i trzeba się przyzwyczaić, ale po pewnym czasie się tego nie zauważa.
piasek z muszelek
Dzisiaj po południu wyjechaliśmy z Rumunii. Ostatnie dwa tygodnie nas rozleniwiły i kompletnie nie przygotowaliśmy się na Bułgarię. Dopiero po przekroczeniu kupowaliśmy szybko winietę (w Bułgarii wszystkie drogi są płatne), nie mamy jeszcze planu co chcemy zobaczyć, a ja nawet nie wyszukałem w jakiej sieci najlepiej się opłaca kupić kartę do internetu. Przez to wszystko zatrzymaliśmy się w pierwszym większym mieście ogarnąć trochę życie. Dzisiejszą noc spędzamy pod europejskim Walmartem – czyli Kauflandem. To nie pierwsza taka nasza noc i jak widać na załączonym obrazku vanlife to nie tylko piękne widoczki 🙂
Przez jeden dzień mieliśmy nowe zwierzątko – konkretnie nietoperza. W poniedziałek nad ranem coś wpadło pomiędzy moskitierę, a okno dachowe i strasznie hałasowało. Na początku myśleliśmy, że to mały ptak lub ćma, ale kiedy próbowałem uchylić trochę bardziej okno, to “coś” zatrzymało się na moskitierze. Nietoperz wcisnął się w szczelinę pomiędzy dachem Sprintera, a drewnianym sufitem i poszedł spać na cały dzień. Swoją drogą tak dowiedzieliśmy się, że jest tam przejście znad moskitiery pod dach i trzeba się tym zająć.
Po zmierzchu położyliśmy się pod tym oknem i obserwowaliśmy. Początkowo słyszeliśmy jakieś szmery i drapanie pazurkami. Trwało to pewien czas i “zachęcanie” nietoperza do opuszczenia naszego kampera nie przynosiło rezultatów. Udało się go dopiero eksmitować po wyciągnięciu obramowania w okół okna – uwolnił się i odleciał w noc.
Freja i kozy
Poza niespodziewanym gościem, to już standard – morze, szum fal, wichura, kozy. Zaczynamy się już tu zadomawiać. Po tym jak Freja postanowiła urządzić sobie samodzielną wycieczkę nad morze (albo przelecieć przez przyczepy jak burza), poznaliśmy jednych z sąsiadów.
leczo z mamałygą
Na obiad Aleksandra przygotowała mamałygę z leczo, czyli miks lokalnej kuchni z tą znaną z domu. Wyszła bardzo dobrze, polecam i z chęcią zamienił bym ziemniaki na kaszkę kukurydzianą z serem. Wieczorami natomiast oglądaliśmy Paddingtona I i II. Naprawdę bardzo dobry film, nie wiem czemu, nigdy wcześniej nie przyszło nam na myśl go obejrzeć.